Jak znaleźć księcia? Część pierwsza - start.
Większość kobiet jakie znam chciałaby mieć obok siebie silnego mężczyznę. Wiecie, takiego, co Was dogoni, przegoni, weźmie na ręce i poniesie dalej. To jest fakt, nawet jeśli połowa się do tego nie przyznaje. Ja też zawsze tak chciałam, ale...
Po pierwsze to niestety, aby mieć mężczyznę, który będzie Cię traktował jak księżniczkę to sama musisz siebie tak postrzegać. Truizm, ale jednak. Na pewno masz taką koleżankę, której nie lubisz, uważasz, że jest zołzą, a ma takiego super faceta, że zastanawiasz się 'co on z nią w ogóle robi i jakim cudem on z nią jest? czy to dlatego, że ona dobrze robi laskę? ' Podpowiadam - to może być jeden z czynników, ale na pewno nie główny. Ona zachowuje się jak księżniczka i on ją tak traktuje, przynajmniej przez jakis czas... ale o tym innym razem, bo to tylko początek tematu, a dochodzi jeszcze wiele innych czynników. Zdradzę od razu, że wszystkie zależą TYLKO od Ciebie.
Zmuła, co? Bo jak się okazuje, że na wszystko masz tutaj wpływ to straszna lipa, bo to znaczy, że trzeba będzie na to zapracować, że nie będzie na kogo zwalić jak nie wyjdzie i takie tam, wiadomo.
No nie mów mi, że nie odzywa się w Tobie takie poczucie... ja do tej pory często tak mam :D
Więc wróćmy do mnie i moich poszukiwan księcia na białym rumaku... Przez ostatnie lata poczucie, że jestem księżniczką przychodziło do mnie zazwyczaj po kilku shotach (opcjonalnie drinkach/lampkach wina). Zbiór cech mojego wyobrażenia o księżniczkach przedstawiał sie wtedy następująco: rozdmuchane ego, obrażalskość, demonstrowanie swojej wyższości (mam właśnie ciarki wstydu jak o tym pomyślę), aż do ogólnej utraty lub porządnego zaćmienia świadomości. Wtedy zazwyczaj wsiadałam w taksówkę i wracałam do domu, do mojego kota, a po kilku godzinach wstawałam z mega kacem i szłam na 10-14 godzin do pracy. I tak średnio 2 do 5 razy w tygodniu.
Uciekałam od siebie w alkohol, a moje wszystkie dotychczasowe związki to (?), w sumie to nazwijmy je pracą domową, od której nie można ucieć. W kółko powtarzający się schemat beznadziejności.
Jak to się stało, że spotykałam się z facetami dwa razy ode mnie starszymi, tkwiąc w beznadziejnych relacjach, pozwoliłam się poniżyć lub poniżyłam się sama setki razy i przy okazji wypiłam morze alkoholu i przyjęłam całkiem sporo jeszcze innych używek wyniszczając i eksploatując swój organizm do naprawdę hardcorowego poziomu?
Bardzo prosto.
Otóż nigdy nie potrafiłam kochać i szanować siebie, bo nikt mnie tego nie nauczył. Nie piszę tego, żeby się użalać, ani żeby wylać złość na mojego ojca, że uciekł, ani na mamę, że nie potrafiła mnie tego nauczyć. Dziś rozumiem, że ona nie miała wyboru - musiała harować, żeby utrzymać mnie i mojego brata, poświęciła dla nas swoje życie, poświęciła swoją kobiecość. Dlaczego w jej życiu tak wyszło? Dlaczego związała się z moim ojcem? Pewnie dlatego, że też wyniosła to z domu i nie zdążyła w porę zdać sobie sprawy, że może to zmienić.
Więc ja powielając schemat, zupełnie nieświadomie brnęłam sobie po szyję w gównie użalając się nad swoim losem z rosnącym przekonaniem, że powinnam skreślić swoje życie, zostać prostytutką i zaćpać się na śmierć. Naprawdę, takie było moje myślenie. Aż w końcu jak się zachłysnęłam gównem to się przestraszyłam nie na żarty i chyba coś we mnie pękło. Nie wiem dokładnie co, ale pamiętam, że był styczeń. Wróciłam z Londynu i było coraz gorzej. Po kolejnej imprezie zamówiłam do domu pizzę 50cm i przez tydzien nie wyszłam z łóżka. Leżałam w tym barłogu, nie myłam się, jadłam trochę pizzy wyrzucając na podłogę dookoła wyschnięte krewetki i ośmiorniczki (pizza z owocami morza to był zdecydowanie BAD CHOICE), aż w końcu chyba mój kot był naprawdę głodny i było mi go szkoda i postanowiłam pójść do sklepu.
Był luty, ale świeciło słońce. I jakoś zachciało mi się żyć.
Nie jakoś spektakularnie - tak tylko trochę.
Wróciłam do pracy. Dalej robiłam maratony, długie zmiany i chodziłam do klubów w międzyczasie zaliczając egzaminy na studiach, ale jakoś nie było to już moim sensem życia. Tylko, że nie wiedziałam, co mogłabym w zamian, bo nie znałam nic innego. Myślę, że wtedy po prostu zaczęłam traktować siebie odrobinkę lepiej.
Minął luty, był początek marca 2015 i zdarzyły się takie cudowne trzy ciepłe dni. Wtedy pomyślałam, że chciałabym się zakochać, ale tym razem zakochać naprawdę i szczęśliwie. Tydzień później poznałam Kubę.
Czy zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia? Nie. Coś mi się w nim spodobało, ale był ode mnie starszy o rok, a nie o 20 lat, więc wiadomo, nie w moim typie. Poza tym kojarzyłam go wcześniej. Kiedyś pracowałam za barem w klubie, w którym on śpiewał. Tym razem DJ poprosił, żebym nagrała dla nich video zaproszenie na dzień kobiet, gdzie Kuba miał zaśpiewać.
On mnie nie poznał.
Historię tego, jak zostaliśmy parą póki co, pominę.
Dziś z uśmiechem na twarzy mogę powiedzieć, że ten związek na początku to była orka na ugorze. W skrócie - ja nie chciałam kompletnie wziąć za siebie odpowiedzialności i nie przyjmowałam do wiadomości, że mogę zmienić swoje życie i że to tylko ode mnie zależy. Kuba cierpliwie i z uporem maniaka, a właściwie to z uporem zakochanego mężczyzny pokazywał mi, że wcale nie jestem zła, a na pewno nie będę, jeśli tak postanowię i że mojego życia wcale nie trzeba skreślać. Przeszłam drogę od totalnej niewiary przez pojawienie się światełka nadziei, które non stop było przyćmiewane, aż do zaufania, że naprawdę dam radę i wiary w swoje i nasze możliwości, którą po drodze też w sumie kilka razy zgubiłam na chwilę. Nigdy jednak, nieważne jak blisko byłam granicy to się nie poddałam i dzisiaj jestem z tego naprawdę dumna.
Co wyciągnęłam z całej tej historii? To w jakim momencie znajdujemy się w swoim życiu i jakich ludzi mamy dookoła zależy tylko od tego, co mamy w środku, w głowie i przede wszystkim w sercu.
Nieważne, w jak ciemnej D się jest... może być ciężko i pewnie będzie, ale nie warto skreślać swojego życia, bo tylko od nas zależy, gdzie je doprowadzimy. Jak mówił Less Brown - It's not where you start, It's where you're going!
cdn.
K.
Po pierwsze to niestety, aby mieć mężczyznę, który będzie Cię traktował jak księżniczkę to sama musisz siebie tak postrzegać. Truizm, ale jednak. Na pewno masz taką koleżankę, której nie lubisz, uważasz, że jest zołzą, a ma takiego super faceta, że zastanawiasz się 'co on z nią w ogóle robi i jakim cudem on z nią jest? czy to dlatego, że ona dobrze robi laskę? ' Podpowiadam - to może być jeden z czynników, ale na pewno nie główny. Ona zachowuje się jak księżniczka i on ją tak traktuje, przynajmniej przez jakis czas... ale o tym innym razem, bo to tylko początek tematu, a dochodzi jeszcze wiele innych czynników. Zdradzę od razu, że wszystkie zależą TYLKO od Ciebie.
Zmuła, co? Bo jak się okazuje, że na wszystko masz tutaj wpływ to straszna lipa, bo to znaczy, że trzeba będzie na to zapracować, że nie będzie na kogo zwalić jak nie wyjdzie i takie tam, wiadomo.
No nie mów mi, że nie odzywa się w Tobie takie poczucie... ja do tej pory często tak mam :D
Więc wróćmy do mnie i moich poszukiwan księcia na białym rumaku... Przez ostatnie lata poczucie, że jestem księżniczką przychodziło do mnie zazwyczaj po kilku shotach (opcjonalnie drinkach/lampkach wina). Zbiór cech mojego wyobrażenia o księżniczkach przedstawiał sie wtedy następująco: rozdmuchane ego, obrażalskość, demonstrowanie swojej wyższości (mam właśnie ciarki wstydu jak o tym pomyślę), aż do ogólnej utraty lub porządnego zaćmienia świadomości. Wtedy zazwyczaj wsiadałam w taksówkę i wracałam do domu, do mojego kota, a po kilku godzinach wstawałam z mega kacem i szłam na 10-14 godzin do pracy. I tak średnio 2 do 5 razy w tygodniu.
Uciekałam od siebie w alkohol, a moje wszystkie dotychczasowe związki to (?), w sumie to nazwijmy je pracą domową, od której nie można ucieć. W kółko powtarzający się schemat beznadziejności.
Jak to się stało, że spotykałam się z facetami dwa razy ode mnie starszymi, tkwiąc w beznadziejnych relacjach, pozwoliłam się poniżyć lub poniżyłam się sama setki razy i przy okazji wypiłam morze alkoholu i przyjęłam całkiem sporo jeszcze innych używek wyniszczając i eksploatując swój organizm do naprawdę hardcorowego poziomu?
Bardzo prosto.
Otóż nigdy nie potrafiłam kochać i szanować siebie, bo nikt mnie tego nie nauczył. Nie piszę tego, żeby się użalać, ani żeby wylać złość na mojego ojca, że uciekł, ani na mamę, że nie potrafiła mnie tego nauczyć. Dziś rozumiem, że ona nie miała wyboru - musiała harować, żeby utrzymać mnie i mojego brata, poświęciła dla nas swoje życie, poświęciła swoją kobiecość. Dlaczego w jej życiu tak wyszło? Dlaczego związała się z moim ojcem? Pewnie dlatego, że też wyniosła to z domu i nie zdążyła w porę zdać sobie sprawy, że może to zmienić.
Więc ja powielając schemat, zupełnie nieświadomie brnęłam sobie po szyję w gównie użalając się nad swoim losem z rosnącym przekonaniem, że powinnam skreślić swoje życie, zostać prostytutką i zaćpać się na śmierć. Naprawdę, takie było moje myślenie. Aż w końcu jak się zachłysnęłam gównem to się przestraszyłam nie na żarty i chyba coś we mnie pękło. Nie wiem dokładnie co, ale pamiętam, że był styczeń. Wróciłam z Londynu i było coraz gorzej. Po kolejnej imprezie zamówiłam do domu pizzę 50cm i przez tydzien nie wyszłam z łóżka. Leżałam w tym barłogu, nie myłam się, jadłam trochę pizzy wyrzucając na podłogę dookoła wyschnięte krewetki i ośmiorniczki (pizza z owocami morza to był zdecydowanie BAD CHOICE), aż w końcu chyba mój kot był naprawdę głodny i było mi go szkoda i postanowiłam pójść do sklepu.
Był luty, ale świeciło słońce. I jakoś zachciało mi się żyć.
Nie jakoś spektakularnie - tak tylko trochę.
Wróciłam do pracy. Dalej robiłam maratony, długie zmiany i chodziłam do klubów w międzyczasie zaliczając egzaminy na studiach, ale jakoś nie było to już moim sensem życia. Tylko, że nie wiedziałam, co mogłabym w zamian, bo nie znałam nic innego. Myślę, że wtedy po prostu zaczęłam traktować siebie odrobinkę lepiej.
Minął luty, był początek marca 2015 i zdarzyły się takie cudowne trzy ciepłe dni. Wtedy pomyślałam, że chciałabym się zakochać, ale tym razem zakochać naprawdę i szczęśliwie. Tydzień później poznałam Kubę.
Czy zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia? Nie. Coś mi się w nim spodobało, ale był ode mnie starszy o rok, a nie o 20 lat, więc wiadomo, nie w moim typie. Poza tym kojarzyłam go wcześniej. Kiedyś pracowałam za barem w klubie, w którym on śpiewał. Tym razem DJ poprosił, żebym nagrała dla nich video zaproszenie na dzień kobiet, gdzie Kuba miał zaśpiewać.
On mnie nie poznał.
Historię tego, jak zostaliśmy parą póki co, pominę.
Dziś z uśmiechem na twarzy mogę powiedzieć, że ten związek na początku to była orka na ugorze. W skrócie - ja nie chciałam kompletnie wziąć za siebie odpowiedzialności i nie przyjmowałam do wiadomości, że mogę zmienić swoje życie i że to tylko ode mnie zależy. Kuba cierpliwie i z uporem maniaka, a właściwie to z uporem zakochanego mężczyzny pokazywał mi, że wcale nie jestem zła, a na pewno nie będę, jeśli tak postanowię i że mojego życia wcale nie trzeba skreślać. Przeszłam drogę od totalnej niewiary przez pojawienie się światełka nadziei, które non stop było przyćmiewane, aż do zaufania, że naprawdę dam radę i wiary w swoje i nasze możliwości, którą po drodze też w sumie kilka razy zgubiłam na chwilę. Nigdy jednak, nieważne jak blisko byłam granicy to się nie poddałam i dzisiaj jestem z tego naprawdę dumna.
Co wyciągnęłam z całej tej historii? To w jakim momencie znajdujemy się w swoim życiu i jakich ludzi mamy dookoła zależy tylko od tego, co mamy w środku, w głowie i przede wszystkim w sercu.
Nieważne, w jak ciemnej D się jest... może być ciężko i pewnie będzie, ale nie warto skreślać swojego życia, bo tylko od nas zależy, gdzie je doprowadzimy. Jak mówił Less Brown - It's not where you start, It's where you're going!
cdn.
K.
Ja na pierwszym szkoleniu Autentiko ;) |
Świetne !!! Jestem Twoim fanem ;) Jak ja ceniętaką szczerość bez ściemy i krętactwa. Tylko tak możemy się wzajemnie bogacić. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńJest czad niesfornykarolku! Nie podejrzewałam Cie o taką historie życia no i gratuluje teraźniejszości :)
OdpowiedzUsuńBuziaki Karolka i powodzenia, zasłużyłaś wariatko!
OdpowiedzUsuńCzy wolno mi zalinkować ten wpis na moim blogu? Czytam po raz kolejny z wielką radością. Być może sobie nawet nie zdajesz sprawy jaką moc ma to wyznanie. Kawał życia. Opowiadasz tu bardzo osobiste sprawy stąd moje pytanie.
OdpowiedzUsuńPewnie, że możesz!
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę :) będę kontynuować na pewno !
Koniecznie pisz! Masz wspaniały styl a jest to krzepiąca opowieść, że warto się nie poddawać. Historia prawdziwa przeżyta boleśnie na własnej skórze a nie jakaś tam wydumka nie niosąca nic wartościowego innym. Poza tym bardzo cenię ten dystans jaki masz dziś do siebie. Mądre pisma powiadają o "narodzeniu się na nowo", że wtedy dopiero zaczynamy zyć pełnią. Ty miałaś (Wy oboje) na tyle odwagi Pozdrawiam Was- Kuba to z pewnością wart uwagi wojownik.
UsuńSzacun za szczerość... życzę powodzenia...nawet nie wiesz jak Cię rozumiem...jeśli mogę, to radzę podążać w kierunku rozwoju duchowego :)
OdpowiedzUsuń